Nasza owcza miłość.

Post, który najprawdopodobniej nikomu z was się nie przyda, a ja jestem ostatnią osobą, która powinna go napisać...ale mimo to mam olbrzymią ochotę, żeby podzielić się z wami moją miłością jaką pałam do owieczkowania. Dlaczego nie powinnam o tym pisać ? Bo dopiero kilkanaście razy tam byliśmy i nie jesteśmy ani trochę wybitnymi pasterzami, jednak mimo wszystko opowiem wam co tak na prawdę mnie w nich urzekło.
Kiedy już jakiś czas temu postanowiłam wybrać się z pół rocznym Bonaniaszkiem na pasienie, byłam bardzo zestresowana, właściwie nie spodziewałam się niczego, byłam przekonana, że przestraszy się i ucieknie gdzie pieprz rośnie. Umówiłyśmy się z Patrycją w Krakowie i ruszyłyśmy busem do Elwiry. Około 10 dotarłyśmy na miejsce i obu naszym borderkom zaświeciły się oczy, nie trzeba było nam żadnych nagród czy motywatorów, wystarczyło odpiąć smycz, a młody dokładnie wiedział co robić (no może nie tak do końca, ale z całą pewnością znacznie lepiej odnalazł się niż ja.) Niesamowite podniecenie, szczęście i zaganianie owieczek, tylko po to żeby za chwile wszystkie rozgonić po całym polu. Praca na pełnych obrotach, do momentu kiedy nie został złapany i poinformowany, że czas na przerwę...a przerwy wcale jakby nie były potrzebne, gdyby tylko nóżki się tak nie uginały pod ciężarem zmęczonego ciałka, Bono byłby gotowy by na nowo stać się pastuszkiem. To był niesamowity dzień, a moje szczęście dopełniało niesamowite towarzystwo, bo pasiemy w najlepszym miejscu na ziemi mianowicie w Chilabo. Kocham tą wieś, spokój tam panujący, ludzi których można tam poznać, atmosferę, owieczki i te niekończące się psie tematy.  Zaczęliśmy się tam pojawiać coraz częściej, powoli zaczynaliśmy kształtować i ukierunkowywać instynkt Bono, tak żeby owce na mnie nie wpadały i wszystko nabrało odpowiedniego kształtu, a trzeba powiedzieć, że nie było to najłatwiejsze, bo kiedy są owce to nie liczy się nic, ani to że mama krzyczy, ani to że ktoś macha obok kijem, on przecież doskonale wie co ma robić. Nasze przyjazdy nie były jednak tak regularne jak bym chciała i dalej tak niestety jest (chociaż staram się to zmienić), a to tylko dlatego, że dzieli nas od nich 3 godziny jazdy i przesiadki, ale warto... kiedy widzę jak bardzo mój pies jest szczęśliwy, kiedy jest dokładnie w tym miejscu gdzie czuje się najlepiej, kiedy uśmiech nie schodzi mu z pyska nie mam co do tego, żadnych wątpliwości. A jak owce przekładają się na nasze życie codzienne ? Po pierwsze znacznie (!) ułatwiły mi opanowanie zaganiania samochodów, kiedy chodziliśmy też trochę regularniej widziałam znaczący wzrost pewności siebie u Bono, pokazały mi też dużo jeśli chodzi o naszą komunikacje, na owcach doskonale widać co go pobudza, a co wycisza, jak mówić, co mówić i kiedy mówić.
Jeśli jesteś właścicielem psa pasterskiego, to z całego serca polecam wybranie się na owce, chociaż by po to żeby zobaczyć jak stado kudłatych stworzeń może zmienić twojego psa. Teraz czas się spakować, bo jutro o 6 wyruszamy do naszych owieczek. Do usłyszenia :)

Komentarze

  1. U nas było to samo na pierwszym spotkaniu z owcami. My również jeździmy do Chilabo jak na razie byliśmy tylkl dwa razy, ale ja także to pokochałam a Kentucky jeszcze bardziej i w tym się bardzo spełnia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzymam za was kciuki, to cudownie, że pozwalasz mu robić to co kocha, rozwijajcie się i chwalcie sukcesami :) Powodzenia

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty